…czyli dzień kiedy skakałem z jadącego pociągu.
Dzisiejszy dzień obfitował w wydarzenia, które przypomniały mi stare powiedzienie “uważaj czego chcesz, bo się może spełnić”. Wcześniej wyrażałem swoje niezadowolenie z braku inicjatywy u Amerykanów, zemściło się.
Po porannym szkoleniu w pracy z obsługi emaila pojechałem wymienić auto – oddać jedno do wypożyczalni i odebrać to, które kupiłem. Miejsca, które miałem odwiedzić są rozstrzelone daleko od siebie, więc przygotowałem się do drogi (“If you fail to plan, you can plan to fail”) i uzbrojony w GPS, google maps oraz przewodnik po mieście wyruszyłem w drogę. Trasa była długa, ale stosunkowo prosta – dojazd autem, przesiadka w bus na lotnisko, potem metro, przesiadka w pociąg podmiejski, 2km spaceru i już mogę odbierać auto.
Pierwsze schody pojawiły się gdy próbowałem w centrum Bostonu zatankować auto. Wg. przewodnika lokalni kierowcy są dumni ze swojej agresji i luźnego przywiązania do przepisów, czym zasłużli na miano masshole, ktore ma dwa znaczenia:
– dla lokalnych jest to wyraz uznania dla umiejętności “cwanej” jazdy
– dla reszty amerykanów to epitet składający się z połącznia nazwy stanu i słowa dupek
Rzeczywiście dość szybko odkryłem, że niektórzy jeżdżą wielkim klaksonem, do którego przymocowano kawałek auta. Byłem całkiem szczęśliwy, że nie trąbiono na mnie, jako, że mój przewodnik ostrzega, żeby nie wdawać się z Amerykanami w przepychani na drodze. Oni wożą broń, ja nie. Rozmawiałem o tym z moim gospodarzem i powiedział, że wprawdzie nie słyszał, żeby w Bostonie ktoś kogoś zastrzelił z broni palnej, ale znany jest przypadek, gdy w trakcie gorącej debaty o pierwszeństwo jeden z jej uczestników wyciągnął z bagażnika kuszę i przestrzelił drugiego na wylot.
Na lotnisku utknąłem na moment szukając stacji metra. Po dłuższyej analizie map i tablic informacyjnych odkryłem, że srebrna linia metra jest tak naprawdę linią autobusową i tylko dla zmyłki jest zaznaczona jako metro (jak to wieszcz przewidział “…tylko tak się śmiesznie nazywał, że Boryna bo niby ma grabie.”). W przewodniku doczytałem, że ten sposób oznaczenia został wybrany, ponieważ ten autobus jeździ szybko i daleko. Nie przekonuje mnie to tłumaczenie. Wsiadłem, zapłaciłem, nie dostałem biletu (kierowca mnie odmachał mówiąc, że bilet nie jest potrzebny). Po kilku minutach wysiadłem na stacji South Station, żeby się przesiąść w pociąg podmiejski i się zaczeło…
Gdy zatrzymałem się na chwile przy tablicy z rozkładem, żeby popatrzeć gdzie mam pojechać, zaczął do mnie krzyczeć jakiś facet oferując pomoc. Przez pół korytarza krzyczał sporo gestykulując, potem prężnym krokiem podszedł proaktywnie rozwiązując mój problem, którego nie miałem. Nie wiedział gdzie jest moja stacja docelowa – Norwood, więc zaczął energicznie zatrzymywać przechodzących ludzi. Próbowałem podziękować za pomoc, ale facet wyraźnie poczuł misję i widać po nim było, że nic go nie powstrzyma. Był spory, więc postanowiłem mu pozwolić odprowadzić się po schodach. W tym momencie mój wybawca doznał olśnienia – ja nie powinienem jechać pociągiem tylko taksówką, więc zaczął mnie prowadzić na postój, zupełnie ignorując mój sprzeciw. Jak sam stwiedził “on nie lubi jeździć pociągami, nie można na nich polegać, taksówka będzie lepsza”. Odrabiając pracę domową wczoraj sprawdziłem, że taka przejażdzka by mnie kosztowała $60 oraz pozbawiła pretekstu do wypróbowania transportu zbiorowego, więc ucieszyłem się, że akurat taksówek nie było. Nie przeszkodziło to pomocnemu bohaterowi, który wyszedł na ulicę zatrzymywać taksówki w drodze. Gdy jedena się zatrzymała i zagadałem do kierowcy przez uchylone okno, mój pomocnik wyraził głośny sprzeciw i zaczął mnie nakierowywać na tylne siedzenie. Rzutem na taśmę stwierdziłem, że za drogo dla mnie licząc na to, że się podda. Nie doceniłem wytrwałości rodziny Wuja Sama – mój przyjaciel zaczął się w moim imieniu targować z taksówkarzem. Na moje szczęście ten okazał się burakiem, coś odburknął, machnął ręką i odjechał. Prawdziwy wojownik walczy do końca, więc mój niestrudzony przewodnik postanowił jednak pomóc mi skorzystać z pociągu. Przeprowadził ponowny rekonesans i korzystając z inforamcji losowo przesłuchiwanych przechodniów wybrał mi pociąg jadący w złą stronę po czym wskazał mi kasy należące do innej lini kolejowej. Podziękowałem serdecznie i zwiałem.
Pociąg nie wyróżniał się niczym ciekawym poza dostępem do intrenetu. Pamiętając swój paryski mandat za jazdę z biletem* uważnie obserwowałem co się będzie działo. Widziałem bardzo pomazane i zaniedbane stacje kolejowe, wysokie na 5 metrów nasypy na stacjach (nie patrz w dół!) i pracę kontrolera, który w biletach z paskiem magnetycznym wycinał dziurki jak w pkp w latach osiemdziesiątych. Pani kontrolerka miała grobową minę i wogóle nie zwracała uwagi, że każdy wycięty kawałek biletu zrzuca na ziemię. Zastanawiając się czy tak sobie znaczy teren gdzie już była dojechałem do mojej stacji przeznaczenia, na której odkryłem, że drzwi w moim wagonie się nie otwierają, bo tylko pół pociągu mieści się na stacji. Szybki rajd przez wagony pozwolił mi dobiec do otwartych drzwi. Robiąc krok przez nie zauważyłem, że peron wyraźnie zaczął już odjeżdzać. Zawsze chciałem zobaczyć jak to jest skakać z jadącego pociągu. Kolejny dowód na to, że trzeba uważać czego się chce…
Po pół godziny spaceru zobaczyłem go – złoty Chrysler czekał już na mnie na parkingu. Wyżebrałem kawę, dostałem kluczyki, nowe dywaniki oraz inforamcję, że dowód rejestracyjny mam trzymać w schowku. I tak oto stałem się prawdziwym amerykanem – nie mam domu na przyszły miesiąc, ale auto jest :)
* nigdy nie zapomne przepełnionej satysfacją mordy francuskiego kontrolera wystawiającego mi mandat, przed którym nie mogłem się bronic, bo udawał, że nie mówi po angielsku…
No brawo brawo! Fajne (pewnie z perspektywy czasu) przygody. Ja nie zapomnę moją jedną z pierwszych podróży do Niemiec. Jeszcze wtedy mój język nie był zbyt giętki, także problemy się trafiały. Otóż dotarłem do Frankfurtu busem, później przesiadka w pociąg do Darmstadt, gdzie miałem kolejną przesiadkę w inny pociąg (już nie taki szybki, bardziej podmiejski) do Reinheim. Pociąg miał kierunek na Meinheim… Powinien mieć znaczy… Oczywiście niedosłyszałem i nie zrozumiałem ogłoszenia z megafonu, że ten pociąg będzie na innym peronie, a na ten peron, na którym czekałem przyjechał pociąg w kierunku Weinhem (W/M)… Może pomyślałem, że mi się coś źle zapamiętało, a może niedowidziałem, wsiadłem. Powinienem jechać do celu max godzinę, no cóż, może opóźnienie, nie wiem, nie znam się… wypatruję “Reinheim” na stacjach, ale nie ma i nic się nie zapowiada… Po 2/3h jazdy stwierdziłem, że wysiadam na jakimś zadupiu… Na całe szczęście spotkałem jakieś 2 lokalne Rosjanki, z którymi się dogadałem, że pojechałem “w pizdu” daleko i nie w tę stronę… No nic, pociąg powrotny był za 2h, to zjadłem coś… poczekałem, wróciłem, i znów pojechałem… I takim oto sposobem do Niemiec jechałem ponad dobę… Ale teraz śmiesznie się to wspomina :)
Niezła masakra… Ja mam dodatkowo paranoję zaszczepioną za młodu przez rodziców, więc jakby mnie taki uliczny bohater nagabywał, to bym od razu miał przed oczami sceny potencjalnych rozbojów i gwałtów. Pewnie bym się zaczął awanturować… albo dla świętego spokoju bym pojechał w złym kierunku :) Trzymaj się tam MG.
P.S. Teraz możesz śpiewać “Nie wchodź mi tu, ej, z brudną podeszwą, bo mam nowe dywaniki (zakupione w Tesco)” :)
Dobra historia, na pewno się ją lepiej wsomina niż przeżywało. Sobie życzę jak najmniej podobnych ;)