Dzień jedenasty, zastanawiam się czy nie przestać liczyć dni. Szcześliwi podobno czasu nie liczą, od czegoś trzeba zacząć.
W ramach odnajdywania szczęścia wyskoczyłem dziś po lokalnego chińczyka. Buda wyglądała znajomo, pachniało dobrze, zamówiłem zestaw standardowy. Po odczekaniu paru minut dostałem worek, nie, wór jedzenia! Niedużą wieś w Afryce by tym można wykarmić. Wcześniej myślałem, że nie istnieje coś takiego jak “za dużo chińskiego”, ale tu mnie pokonali.
W pracy dostałem nowego laptopa Dell, tym razy wyprodukowany nie w Łodzi tylko w Chinach. Coś źle w nim przemyśleli i buczy jak się podłączy słuchawki, dało mi to pretekst zwiedzenia nastepnego sklepu z elektroniką, a to z kolei stało się pretekstem do przejażdżki po Cambridge. Miasto już od pierwszego spojrzenia wywołało we mnie bardzo silne pozytywne wrażenie – brzegi Charles River (którą skromny król Angielski Charles I nazwał swoim imieniem) porośnięte są trawnikami, przy których biega dużo studentek. Przepiękny widok… mosty, stare budnyki itp Miałem okazję dobrze się poprzyglądać, bo dość długo stałem tam w korku. Dwa razy.
Harvard obejrzałem tylko z samochodu, na pierwszy rzut oka przypomina college z… Cambridge, tego prawdziwego. Dokładniej zbadam tamten teren w sobotę – idę na unconference Barcamp w ten weekend, która odbędzie się w siedzibie Microsoft NERD (New England R&D), zaraz za rogiem. A jak nie, to we wtorek, bo wtedy jade się tam pozaprzyjaźniać z młodymi przedsiębiorcami i inwestorami z Boston Entrepreneurs’ Network. Rozdam 100 wizytówek (tzn o ile nie zapomne zobie ich zrobić), liczę, że w ten sposób uda mi się poznać tą lepszą część Amryki – wstęp do mojego Amerykańskiego Snu.
ps. Szukam ochotnika z Łodzi, który nadłoży trochę drogi i kupi mi pamiątkowego politechnicznego misia. Dostępne są w Bibliotece Politechniki za jedyne 12PLN! O rany! Zaczynam mówić jak Amerykanin – “za jedyne”…
Dziś już nie dam rady. Ale jak jest jutro otwarta, to nie ma sprawy.