Przedmieścia Bostonu są bardzo mało zagęszczone, wręcz bym zaryzykował stwierdzenie, że to wielkie wioski (wiochy). Życie kręci się wokół głównej ulicy handlowej, a w wiekszych miejscowościach na trzech głównych ulicach. Bardzo podoba mi się, że wszędzie jednak znajduje się miejsce na małe specjalistyczne sklepy – z materiałami dla prawników, akcesoriami do tańca, artykułami dla plastyków itp. Sporo jest też szkół walki i szkół tańca*, boisk, na których dziewczynki grają w piłkę nożną a chłopcy w baseball, cukierni oraz wielu drobnych rodzinnych sklepików (w okolicy mamy “Meble u Sama”) i zakładów (“Warsztat Petera”). Do tego pomniki żołnierzy, trochę flag i remiza i już narysowałem pełny obraz miasta. A, bym zapomniał – obowiązkowe w każdej wsi są też sklepy z alkoholami, jako że normalne sklepy spożywcze i supermarkety nie prowadzą sprzedaży ani piwa ani mocniejszych trunków. Sklepy te nazywane są tutaj albo po prostu Liquors – “alkohole”, albo Package Store – “sklep z paczkami”. Ta druga nazwa powstała ponieważ wynosi się z tych sklepów szczelnie zamknięte paczki lub torby ukrywające zawartość. Wedlug wikipedii w niektórych półnonco-wschodnich stanach, w tym w Massachusetts, prawo wymaga aby wynoszone napoje z procentami były ukryte. Mój były współlokator mówił, że to pozostałość z czasów purtyańskich, gdy ludzie nie przyznawali się do picia alkoholu. Myślę, że teraz nawet przeciętny zjadacz bigmac’ow jest w stanie zgadnąć co mam w torbie gdy wychodzę ze sklepu, który sprzedaje tylko trunki, ale może kogoś to chroni przed niemiłym widokiem i obrazą uczuć. O obrazę inteligencji nie ma się co martwić.
Zapomniałem o jeszcze jednym, ważnym elemencie każdego miasteczka – siłowniach i salach do treningów. Ludzie płacą grube pieniądze żeby biegać w miejscu w dusznym pomieszczeniu zamiast wyjść i pobiegać po okolicy. Nie mogłem tego zrozumieć aż do tego weekendu, kiedy to odkryliśmy, że tu po prostu nie ma gdzie chodzić i biegać. Drogi bardzo często nie mają chodników, większość lasów i jezior jest prywatna, a na ich obrzeżach wywieszone są tabliczki grożące przeróżnymi karami za wejście. Swoją drogą te tabliczki są bardzo pisane w tak nieprzyjemnym tonie, że bardzo ciężko musze walczyć ze sobą, żeby ich nie poprawić. Mam ochotę wydrukować sobie dużo naklejek ze słowami “proszę” i “dziękuję” i umieszczać je w odpowiednich miejscach zakazów. Nie umiem zdecydować co jest obiektywnie lepsze – uzdrowienie komunikacji w przestrzeni publicznej poprzez wandalizm czy zostawienie zastanego stanu rzeczy. Rozsądek popowiada, że skoro jestem tu tylko gościem, to lepiej się nie wtrącać i nie naprawiać cudzego świata, ale z drugiej strony do zmian doprowadzają Ci co działają, a nie maruderzy siedzących na tyłkach.
Nie mówię, że wogóle nie ma tu gdzie chodzić. Ewelina znalazła otwartą miejską farmę, która ma wyznaczone kilka kilometrów scieżek w lesie. Jest też kilka parków, które są przeważnie bardzo ładnie zadbane, ale bardzo, bardzo małe. Ja bym je raczej skwerami nazywał. Ciekawe czy nie ma gdzie chodzić, bo ludzie nie chodzą czy ludzie nie chodzą, bo nie ma gdzie, ani po co, skoro wszędzie można pojechać autem.
* powtarzam “szkół”, bo “szkół walki i tańca” odrobine zmienia znaczenie
:D Spacery samochodem są najlepsze ;) Sam czasem doświadczam wsiadając w samochód i jadąc pod obrzeże lasu, żeby tylko chwilę postać, powąchać i wrócić, prawie nie chodząc ;-)