Uff… Wakacje zaplanowane, hotele zabookowane, rachunki zapłacone – mozna zasiąść do bloga! A nie, jest 23:45… Wszystko przez to, że muszę jeździć do klienta, 2h dziennie w aucie i ponad 8h wysiadywania na krześle (pojęcie praca nie jest tak szerokie, żeby to objąć). Nie umiem się zorganizować w tym trybie i chyba nie chcę się nauczyć.
Skoro mam dziś nie za dużo czasu, to wrzucę skróconą listę rzeczy, które odwiedziliśmy w ubiegły weekend:
- New London, CT – robotnicze, biedne miasto, którego nazwa musiała być nadana po złośliwości
- Naval Submarine Base New London, CT – baza marynarki wojennej, a przy niej pasjonujące muzeum łodzi podwodnych z koronnym eksponatem – atomową łodzią USS Nautilus (SSN-571), którą mozna zwiedzać. Muzeum jest szokujące, gdyż: jest dobrze oznakowane, posiada dużo informacji pisanych, jest darmowe, ma audioguide (przewodnik odtwarzany z plastikowego pilota). Tego ostatniego brakowalo mi najbardziej w miejscach, które odwiedzaliśmy wcześniej. Anglia przyzwyczaila mnie, że zwiedzając można się i bawić i uczyć, tu ten koncept wydawał się do tej pory zupełnie obcy. Brawo! Ciekawe było to, że amerykańskie rodziny wyraźnie nie wiedziały co z tym przewodnikiem zrobić – słuchać? stać w miejscu? probować przekrzyczeć? chodzić w kółko Zupełnie jak Kargul w Chicago.
- Florence Griswold Museum, Old Lyme, CT – muzeum impresjonizmu założone na miejscu kolonii artystycznej z początku XXw. Oryginalnie był to pensjonat, do którego zjeżdżali przeróżni malarze i, każdy na swój sposób, przenosił uroki Connecticut na płótno, a potem także na drzwi i panele ścienne. Polecam to muzeum nawet średniozainteresowanym sztuką, poza ślicznymi krajobrazami i kilkoma napawdę udanymi malowidłami amerykańskich twórców do dyspozycji mamy obsługę, która z wielką pasją opowiada o historii i ciekawostkach związanych z kolonią. Mimo, że prowincjonalne i nieduże, muzeum to przerasta wszystkie, które obejrzałem w Bostonie – wygląda nowocześnie, a na ścianach są informacje, które można PRZECZYTAĆ. Bostońskie muzea są niestety przygotowane dla analfabetów, którzy gustują w przykurzonych panelach z płyty pilśniowej.
- Essex – mała wieś nosząca dumną nazwę brytyjskiej krainy. Jest to niewielka miejscowość, która kilka lat temu wygrała konkurs na najładniejsze miasteczko w USA. I rzeczywiście jest śliczna i sielankowa. W ramach zwiedzania odwiedziliśmy kościółek (naprawdę niechcący wpakowaliśmy się w czasie wydawania opłatków w trakcie ślubu) – wnętrze stanowiło poważną konkurencję dla Lichenia – było male, ale każdy fragment był pokryty marmurem albo czymś złotawym. Na głównej ulicy znaleźliśmy butiki ze zbyt drogimi ubraniami, sklep z mydłem i powidłem w astronomicznych cenach i dużo lodziarni. Warto odwiedzić.
- Goodspeed Theatre – prawdziwy teatr (taki prawdziwy-prawdziwy) na totalnej prowinicji. Widownia mieści więcej ludzi niż ma otaczająca miejscowość, w środku czerwony atłas, brąz i marmury – trochę jak Londyński Drury Lane Theatre. Na przedstawienie nie udało nam się wejść, bo bilety były wyprzedane, zamiast tego poszliśmy popatrzeć jak młody pilot uczy się lądować i startować na pobliskim lotnisku. Można powiedzieć, że to była rozrywka dość wysokich lotów.
- Zamek Gillette’a – aktora najbardziej znanego z roli Sherlocka Holmesa. Zamek jest zbudowany z kamienia i przypomina europejskie średniowieczne zamki, nawet ma trochę ruin na dachu. Ruiny te zostały starannie zaprojektowane i wybudowane na początku XXw. Całość trochę trąciła plastikiem i wydaje mi się dobrą reprezentacją dla Stanów Zjedonczonych – kilka lat historii, ale można zapłacić, żeby wyglądało na zabytkowe.
- Rezerwat Foxwoods – indianie w USA cieszą się wieloma przywilejami socjalnymi i podatkowymi, którymi rząd amerykański gasi poczucie winy. Jednym z przywilejów są rezerwaty, w których indianie mogą ustanawiać swoje prawa i żyć tak jak chcą. W ten sposób rezerwat Foxwoods zamienił się w betonowy jarmark – całość terenu pokryły hotele i kasyna. Skorzystaliśmy z gościnności i przegraliśmy w jednorękim bandycie $8.5 (ale przez moment byliśmy na plusie!), minęliśmy salę wielkostawkowego bingo (do wygrania Chevrolet Corvette), teatry i sale koncertowe, na których scenie występowali między innymi Elvis Presley, Michael Jackson i Britney Spears. Zrezygnowaliśmy z ofery restaruracji, ominęliśmy sklepy z pamiątkami i odjechaliśmy w siną dal. Przyznaję się, że uważam amerykańskie stosunki z indianami jako głupie. Pradziad jednego był tak głupi, że za butelkę whiskey i kilka wisiorków oddał pół lasu, a teraz ich prawnukowie bezwzględnie rypią pracujących Amerykanów na opiece zdrowotnej, podatkach i świadczeniach socjalnych, a gdy ktoś o tym coś wspomni, to krzyczą “ukradliście nasze ziemie, to nam się należy!”. Jednocześnie prawnukowie “gnębionych” butelkami wody ognistej w swoich wigwamo-kasynach nie zatrudniają ani jednego rdzennego mieszkańca. I tak pewnie by żaden się nie pofatygował do pracy, bo dostaje za darmo nieopodatkwoane pieniądze socjalne. I może też z tego powodu, że 95% “indian” ma w sobie mniej niż 10% natywnej krwi, a z religią przodków łączy ich tylko rabat podatkowy. Głupie, złe, niesmaczne.
O, i tyle zdążyliśmy zobaczyć w poprzednią sobotę. Niedziela minęła nam na pokazach lotniczych, a potem poniedziałek i wtorek na odzyskiwaniu jakotakiej równowagi. Trochę się boję, bo w poprzedni tydzień przejechaliśmy około 400 mil, na ten planujemy ponad 1000. Mam nadzięję, że i ja i auto damy radę.
Aaaa, przypomniało mi się niedzielne śniadanie w hotelu. Ceny hoteli, nawet przydrożnych bud, śa tutaj gdzieś między “bardzo drogo” a “kosmicznie drogo”, co niestety nie ma odzwieciedlenia w jakości. Za nocleg w Warwick, RI zapłaciliśmy $60 i to tylko dlatego, że Ewelina znalazła serwis, który sprzedaje noclegi w anonimowych hotelach, ale za to tanio – hotwire.com. Działa to tak, że podaje się region, oni pokazują, że dwugwiazdkowy kosztuje tyle i tyle, a trzygwiazdkowy tyle i tyle. Nazwę hotelu poznaje się dopiero po zapłaceniu. My wylosowaliśmy Comfort Inn, który był całkiem znośny tak długo jak się nie patrzyło na sufit i nie ma się wymagań odnośnie ilości kołder i prześcieradeł, ale po takim przydługim dniu usnąłbym nawet w aucie. Chyba właśnie odkryłem sposób na spanie tanio w czasie wakacji – tak się sponiewierać, żeby deska wydawała się pięknym łożem! Ale wracając z dygresji – oferowane śniadanie składało się tostów, sera topionego i… maszyny do pieczenia gofrów. Na blacie stało takie wielke pudło z kranikiem, z którego przelewało się trochę mazi (ciasta?) do kubka, nastpępnie psikało się sprejem na gofrowicę (zabrako mi odwagi, żeby sprawdzić co to za sprej), wylewało się maź i po dwóch minutach wyciągnąć można było gorfa. Efekt zjedzenia tego wynalazku przypominał połknięcie cegły, ale dzięki temu mogliśmy zrezygnować z obiadu. Dziś wyczytałem, że przeciętny amerykanin w ciągu ostatnich 30 lat zwiększył ilość przyjmowanych kalorii z 1900 do 2300. Nie wierzę w to, jestem przekonany, że albo mają tu wielką armię głodujących ludzi, którzy zaniżają średnią, albo ktoś źle zrobił badania. Na moje oko, to oni zjadają z 3500 dziennie, o ile się nie obiadają. Po tutejszych posiłkach zatęskniłem za owocami i sałatą! Naprawdę z własnej woli ostatnio zjadłem jabłko!
ps. Jest pierwsza 1:02, nie wyszło mi skracanie. Dobranoc i dzień dobry.
No niezły, długi, treściwy wpis :-) Fajny weekend, intensywny.
Ten bedzie jeszcze intensywniejszy, juz jestem zmeczony od myslenia o tym ;) Narzucamy duze tempo, bo chcemy jak najwiecej zobaczyc, a potem jak najszybciej wiac na poludnie.
Duże tempo, no się nie dziwię, trzeba się nachapać ;) Intensywnie czekam na dalsze relacje!