W drodze powrotnej z Waszyngtonu zatrzymaliśmy się w mieście pierwszej historycznej siedziby kongresu – Philadelphii. Wybór miejsca okazał się bardzo dobry ze względów poznawczych, troche gorzej wypadł w kategorii turystyki i odpoczynku.
Wjeżdzając do Philadelphii zauważyć można kilka rzeczy – znaczną ilość wysokościowców, dziwacznie tuningowane samochody i podejrzanie duża ilość fabryk oraz terenów przemysłowych. Jako turysta jestem wyznawcą Dwukwiata*, wiec przeoczyłem te sygnały i zamiast zastanowić się co się za tym kryje podziwiałem auta na gigantycznych felgach ze spinnerami i inne ociekające chromem kolumny basowe na kołach. Co więcej, cieszyłem się nawet, że w końcu znalazłem miasto, które zbliżone jest do przedstawianego świata bling-blingu. Nie skojarzyłem także tego, że bling-bling jest powiązany z kulturą gangsterską.
Nasz hotel oddalony był o około 30 minut spaceru od ścisłego centrum, ale okolica nie wyglądała na wyjątkowo spacerową. Przed wyjściem zajrzałem na współczesne wcielenie przewodnika autostopem po galaktyce – wikitravel – doskonałe źródło praktycznych informacji o świecie, z którego dowiedziałem się, że Philadelphia radzi sobie z problemem przestępczości – ilość zabójstw spadła o 20% w ciągu roku 2009 i obecnie większość z nich jest dokonywana na tle porachunków lub celem rozwiązania sporów związanych z narkotykami. Marne pocieszenie. Bezpieczeństwo w mieście zależy mocno od części, którą się odwiedza, przy czym najgorsza jest Philadelphia Północna. Nie trzeba być prorokiem, żeby odkryć, że dokładnie tam się znajdowaliśmy.
Hotel znajdował się w przepięknym budynku należącym do najstarszego uniwersytetu w mieście – Temple University, co uspokajało mnie trochę – wiadomo wiedza to cywilizacja, cywilizacja to rozsądek i bezpieczeństwo. Z mojej naiwnej wiary w świat wybiło mnie dopiero zdanie sugerujące, że zejście z głównej ulicy w okolicy Temple University “nie jest dobrym pomysłem”. Postanowiłem posłuchać szczególnie, że z całego 6.5 milionowego miasta to było jedyne miejsce wymienione z nazwy. Bliskość kawiarni i barów także nie pomagała, według opisu popularne są tam napady z bronią w ręku na podpitych gości tych przybytków. Decyzja o powrocie taksówką zapadła.
Wieczorem wyruszyliśmy na imprezę z okazji 4go czerwca – dnia niepodległości. Jako środek transportu “tam” wykorzystaliśmy metro. Metra świata zasługują na, zresztą już napisaną, książkę – każde jest inne, chociaż sporo z nich jest podobne. Projektanci w Philadelphi postawili nowatorstwo ponad sprawdzone schematy, dzięki czemu korzystanie z tej formy komunikacji stanowi wyzwanie zbliżone do podróży greckimi autostradami. Metro posiada osobne wejścia dla kierunków północ i południe, przy czym a) nie ma możliwości zorientować się, które gdzie jedzie, bo nie ma oznaczeń; b) trzeba wyjść na ziemie, żeby przejść z jednej strony na drugą. Do metra wchodzi się przez bramki aktywowane na metalowe żetony dostępne w automatach w zestawach po 2, 5 i 10 lub płacąc gotówką ochronie siedzącej w stalowym pomieszczeniu za zakratowanymi oknami. Aby kupić żeton trzeba zapomnieć wszystkiego, co się wie o obsłudze normalnych automatów – tamtejsze urządzenie nie posiada przycisków tylko gałkę, której obracanie nic nie robi. Po odrzuceniu wszelkich rozsądnych pomysłów zacząłem karmić automat jednodolarówkami i wygrałem – maszyna pokazała, że już włożyłem wystarczająco i gałka ożyła – obracając ją mogłem wybrać opcję 2 żetony lub 2 żetony ewentualnie 2 żetony. Następnie po wcisnięciu doskonale ukrytego przycisku (jednak był!) maszyna prychając wydała mi metalowe krążki, które pozwoliły przedostać się na odgrodzony kratami peron. Reszta drogi nie wyróżniała się niczym szczególnym – totalny brak informacji o trasie przejazdu, straszny brud i bałagan na mijanych stacjach oraz policja na peronach przestały w pewnym momencie robić wrażenie.
Impreza z okazji dnia niepodległości reklamowana była jako największy darmowy koncert w USA. Okolice od City Hall do Benjamin Franklin Parkway były szczelnie wypełnione dziesiątkami tysięcy ludzi. Ludzi dość interesujących, bo zupełnie innych. Pierwsze wrażenie jakie odnieśliśmy, to że jesteśmy jedynymi białymi ludźmi w okolicy, co okazało się oczywiście nieprawdą, a wrażenie było wywołane tym, że większość osób była zdecydowanie ciemniejszej karnacji. Dużą wadą tej sytuacji było to, że wśród białych jestem przeważnie jednym z wyższych, tam panowie z muzułmańskimi brodami przerastali mnie o głowę. Współczuję wszystkim niskim ludziom, że na codzień mają coś takiego – człowiek widziany z góry wygląda znacznie lepiej niż od dołu.
Najciekawszą prezentację przedkoncertową zapewniła grupa religijna nawracająca przechodniów, a w szczególności facet z kartką, że “Ewolucja to kłamstwo”. Jest to dobre miejsce, żeby dodać, że w USA ewolucja nie jest powszechnie uznawaną teorią, a słowo “darwinizm” ma często pejoratywne znaczenie. O ile większość stanów akceptuje nauczanie tej teorii, to niektóre, np Alabama, wymagają, żeby podręczniki opisywały ją nie jako fakt, ale jako stwierdzenie, że “istnieją naukowcy uważający, że człowiek postał w drodze ewolucji” i wymagają umieszczania naklejek ostrzegawczych na takich książkach.
Ludzie na koncercie bawili się nieźle, ja trochę mniej, głównie ze względu na wybór wykonawców – przeterminowane gwiazdy z hitami z lat 80tych oraz lokalni grajkowie wytwarzające nudne dźwięki. Można było potańczyć pod sceną (jak ktoś się przebił przez ogromny tłum), pokiwać się w miejscu lub, jak zrobiła większość osób, rozłożyć koc lub krzesłko turystyczne, i podziwiać jak się inni bujają.
Finałem impezy był pokaz fajerwerków – długi (20 minut!), intensywny i z ciekawymi rakietami. Bardzo przyjemny wieczór.
Do hotelu wracaliśmy taksówką. Po zapoznaniu się z instrukcją mówiącą, żeby przed wyjściem z taxi obejrzeć okolicę i jeśli wydaje się niebezpieczna to poprosić kierowcę, żeby odjechał, podziwialiśmy przez okna lokalny tłum – policję jeżdzącą na sygnale, ludzi próbujących wydostać się z centrum i samochody nagłaśniające ulicę basem. Basem i brzękiem blachy – głośniki montowane w autach były na tyle mocne, że widać było jak przy każdym uderzeniu bębna wygina się klapa bagażnika, a całe auta dzwoniły jak kopnięte niechcący cymbałki.
Jako że główne ulice miasta były całkiem zatkane taksówkarz zaproponował okrężną, ale szybszą trasę. Dzięki temu zwiedziliśmy osiedle do którego byśmy się sami nie zapędzili – biedne, małe domy, a przed nimi siedzący na krzesełkach, ławeczkach i krawężnikach ludzie. Dowiedzieliśmy się też do czego służy klakson – dojeżdzając do skrzyżowania ze stopem (większość w usa) zamiast się zatrzymać można zwolnić, zatrąbić i przyspieszyć.
Obawiam się, że Philadelphie oceniam przez pryzmat złej okolicy do której trafiliśmy. Mam chotę odwiedzić ją jeszcze raz wybierając jednak hotel jeszcze bliżej centrum. Przygody są fajne, ale nie wszystkie warto powtarzać.
* wiecej o Dwukwiacie znajdziesz tu: http://wysylkowa.pl/ks1155068.html
zdjęcie cabrio wymiata!!!:D
Super artykuł/wpis! Pokazuje USA z innej strony nich dotychczas. WOW, i fajne zdjęcia :D