[USA] Dzień czwarty wakacji – Niagara!

Dzisiejszy wpis wraca do dawno (trzy tygodnie temu) minionych wakacji.

Początkowo całe wakacje miały być wycieczką nad Niagarę (taka widać nasza Górecka tradycja – pozdrawiam tych co byli przede mną i tych co będą po mnie!) i nawet po zmianie formuły na wycieczkę objazdową w dalszym ciągu wielkie wodospady były głównym celem. Z lekcji geografii wiedziałem, że wodospad Niagara to wielkie przelewisko na granicy USA i Kanady oraz że węgiel brunatny wydobywa się w Polsce w trzech zagłębiach: Konińskim, Turoszowskim i Bełchatowskim, których łączne wydobycie wynosi około 50mln ton rocznie*. To czego nie wiedziałem, to, że wodospady są trzy, znajdują się na rzece Niagara, która dzieli miasto Niagara na dwie części – amerykańską i kanadyjską. Nie miałem też zupełnie pojęcia o skali zjawiska – ze szkoły pozostało mi wyobrażenie, że cała granica to ciągnący się wodospad, wyobrażałem sobie kilometry lejącej się wody gdzieś na dalekim odludziu.

Z hotelu zerwaliśmy się wczesnym rankiem koło 10 rano i pognaliśmy jak najszybciej na zachód ignorując wszelkie możliwe atrakcje po drodze (poza pomyleniem obwodnic w Rochesterze i awarią GPSa tuż przed najważniejszym zjazdem z autostrady). Dojeżdzając na miejsce przypomniano nam, że Ameryka to miejsce gdzie zawsze trzeba trzymać gardę wysoko albo będzie bolało. Zatrzymaliśmy się w informacji turystycznej i niestety, jak się później dowiedzieliśmy, amerykańska informacja nie służy pomocy w zwiedzaniu, tylko najbiajniu ich w butelkę. Nastraszony problemami z zapełnionymi parkingami i jeżdzeniem między atrakcjami przepłaciłem straszliwie za wycieczkę po wodospadach**. Do spotkania z przewodnikiem mieliśmy blisko dwie godziny, w informacji dowiedzieliśmy się, że pomijając wodospad to okolica oferuje następujące atrakcje: supermarket, restauracje przy supermarketach i outlety (sklepy z wyprzedażami) z ubraniami. Zamiast zakupów wybraliśmy zwiedzanie “Grand Island” – jak twierdził dezinformator turystyczny – największej słodkowodnej wyspy świata (a według encyklopedii największej wyspy na rzece Niagara). Znaleźliśmy tam… lokalną restaurację i ścieżkę spacerową nad rzeką.

Na szczęscie poza tfu, tfu, informacją turystyczną reszta dnia była wyjątkowo udana. Zwiedzanie zaczęliśmy od kotła na rzece, który na skutek ingerencji człowieka stał się podwójną atrakcją – nie dość, że ślicznie wygląda, to jeszcze jest jedynym tego typu miejscem na ziemii gdzie woda kręci się w dzień w inną stronę niż w nocy. Wynika to z tego, że w ciągu dnia 50% rzeki przekierowane jest do elektrowni wodnej, a w ciągu nocy, gdy turyści już nie widzą, prad produkuje aż 75% płynącej wody. Z kanadyjskiej strony można wsiąść do rozciągniętej nad kotłem kolejki linowej – jeśli ktoś lubi wisieś 50m nad spienioną wodą i skałami. W momencie jej wybudowania kolejka miała dwie staje, obie po stronie kanadyjskiej co podobno było wykorzystywane przez cwaniaków (tradycja?) do “przemycania ludzi do USA” – wsadzali zdesperowanych biedaków na jednej stacji, całkiem legalnie przewozili ich na drugi brzeg i tam wysadzali pomniejszonych o dorobek życia.

Kocioł warto jest zobaczyć nie tylko ze względu na historie z nim związane, ale przedewszystkim na piękny lazurowy kolor wody oraz otaczajacy go park. Wzdłuż rzeki ciągną się szlaki turystyczne, a cała okolica jest dobrze oznaczona tablicami informacyjnymi. Zdecydowanie warte zobaczenia.

Z kotła przejechaliśmy nad same wodospady. Zwiedzając Niagarę warto skorzystać ze wszystkich dostępnych atrakcji. My zaczęliśmy od statku Maid of the Mist, który podpływa z turystami wystarczając blisko ściany wodospadu, żeby dać odczuć huk wody, dokładnie wszystkich skąpać od stóp do głow oraz pokazać tęcze tworzące się na rozbryzgującej wodzie (tym co mają okulary, bo Ci bez okularów nie widzą za duzo – tam napradę mocno chlapie!).

Ze statku wjeżdza się windą na wieżę widokową, z której jest śliczny widok na wszystkie trzy wodospady. Na zewnątrz prowadzi tylko jedna droga – przez sklep z pamiątkami. Nasz przewodnik bardzo nalegał, żebyśmy przeszli przez niego nie zatrzymując się. Dopiero po chwili dowiedzieliśmy się dlaczego – kolejnym punktem wycieczki był trzydziestominutowy postój dwie przecznice dalej… w innym sklepie z pamiątkami.

Ostatnią atrakcją do zobaczenia po stronie amerykańskiej (ze względu na paszport Eweliny nie mogliśmy zwiedzić strony kanadyjskiej) jest Jakinia Wiatrów, która składa się z windy oraz pomostu (jaskini nie znalazłem), którym podchodzi się bardzo blisko – na wyciągnięcie ręki – do wodospadu. Dobre miejsce, żeby się zmoczyć jak się już wyschło.

Garść ciekawostek:
– dojeżdżając do Niagara Falls widać spore miasto. Z bliska okazuje się, że prawie wszystkie wysokie budynki to kasyna znajdujące się po stronie kanadyjskiej. Amerykańska część miasta wygląda jak Ozorków.
– Niagara Falls są trzecimi pod względem wielkości wodospadami na świecie, wyprzedzają je: Victoria Falls (2gie miejsce) między Zambią i Zimbabwe oraz Iguazu Falls (największe) między Argentyną a Brazylią
– Wodospady Niagary składają się z trzech niezależnych wodogrzmotów – dwóch mniejszych (łącznie 320m długości) po stronie amerykańskiej i największego (790m, tego znanego z widokówek), zwanego podkową, należącego do Kanady
– Wysokość wodospadu to 51-53 metrów
– Ilość przepływającej wody to 1834 m3/s

* Za przekazanie mi tej jakże cennej wiedzy dedykuję poniższy wpis Ministerstu Edukacji Narodowej.
** Porada dla jadących nad Niagarę: nie kupujcie zorganizowanych wycieczek po wodospadach – zupełnie nie ma takiej potrzeby. Wszystkie miejsca są łatwo dostępne i rzeczywiście w okolicy jest pięc parkingów po $10 za wjazd, ale wbrew temu co mówi dezinformator z “informacji turystycznej” wjeżdza się raz na jeden, a potem można sobie przejść wszędzie… Nazywając rzeczy po imieniu zostaliśmy nabici w butelkę. Z drugiej strony nie wiem czy bez wycieszki byśmy się zdecydowali wejść na wszystkie atrakcje, a na pewno warto.
A, bym zapomniał – zaraz po wjeściu do busu kierowca poprosił, żebyśmy się zapoznali z najniesmaczniejszą tablicą informacyjną przymocowaną tak, żeby nikt jej nie przeoczył:

“Zwyczajowo powinno się dać kierowcy napiwek w wysokości 15% ceny wycieczki. Wasz kierowca pracuje dla was na dwóch etatach – także jako przewodnik. Napiwki stanowią większość jego dochodu.” – na usta cisnęło mi się: to mu płaćcie do cholery! Naprawdę ciężko jest być turystą w tym kraju.

By mgorecki

http://mgorecki.net/index.php/about/

1 comment

  1. Na początek powiem (napiszę) WOW. A po dalszym zastanowieniu, no tak naciągactwo i zarabianie na turystach to sport szczególnie rozwinięty w tego typu miejscach… Ciekawe ile trwa sezon, i czy mogą się wytłumaczyć tak jak nadmorscy polscy właściciele smażalni, że oni muszą w sezonie zarobić na cały rok :P

Leave a comment

Your email address will not be published. Required fields are marked *