Wielką wadą świąt w odległych częściach świata jest to, że jest się daleko od wszystkich, z którymi by się chciało te dni spędzić. Zaletami zaś są niewątpliwie pogoda oraz możliwość dalszego poznawania tego zakątka planety.
Grudzień 2011 jest miesiącem rekordowym pod względem ilości opadów w Teksasie – w wiadomościach w TV mignęło mi, że średnia z ostatnich lat została przekroczona dziesięciokrotnie. Bynajmniej nie oznacza to, że tu wciąż pada, wręcz przeciwnie – ostatnie dni są słoneczne i bardzo przyjemne do spacerowania. Dziś, w czasie przebieżki po okolicy, przechodziłem koło termometru, który pokazywał 74 stopnie (23 stopnie Celsjusza) i chyba się nawet trochę opaliłem. Bardzo polecam ciepłe kraje!
Korzystając z niezłej pogody i przymusowego urlopu pojechaliśmy na wycieczkę po południowym i południowo-zachodnim Teksasie. Przebieg naszej drogi widać poniżej, łączna długość trasy to niecałe 2000km.
Mieliśmy jechać odrobinę dalej na zachód do parku narodowego Big Bend oraz do El Paso, ale zrezygnowaliśmy ze względów bezpieczeństwa. Big Bend jest najmniej uczęszczanym parkiem narodowych w całych Stanach Zjednoczonych, co niestety oznacza, że nie ma tam cywilizacji takiej jak: telefon, stacje benzynowe czy sklepy, są za to różne zwierzęta, takie jak niedźwiedzie, drapieżne koty, węże, pająki i skorpiony. Przewodnik wprawdzie opisuje, że tamtejsze skorpiony nie są groźne dla życia… większości ludzi, ale po analizie sytuacji skorzystaliśmy z pretekstu, że auto dostało czkawki po tym jak nalałem w nie za dużo oleju i z tego powodu nie pojechaliśmy w dzicz (bo przecież nie dlatego, że strach nas obleciał. Zignorowaliśmy też fakt, że serwis powiedział, że autu nic nie jest, a lampka check engine sama zgasła).
Nawet skrócona droga dostarczyła nam dużo wrażeń i wiedzy – poznaliśmy Teksas jakiego nie znaliśmy. A właściwie kilka zupełnie różnych Teksasów. Pierwszego dnia za dużo nie zwiedziliśmy, gdyż trochę dałem ciała z przygotowaniami auta do drogi – dałem się zaskoczyć jak drogowcy zimie. Okazało się, że wszyscy mechanicy mający dobrą opinię są zawaleni robotą, gdyż studenci wrócili do domów na święta i przy okazji oddali auta do przeglądów. Ale może dzięki temu zrozumiałem na jak odległej od pracujących amerykanów planecie żyję. Serwisy samochodowe oferują darmowe przejazdy do domu po zostawieniu auta oraz do warsztatu po jego odbiór. Mnie woziła dwudziestokilkuletnia, bardzo sympatyczna dziewczyna i gadaliśmy po drodze o różnych rzeczach, m.in. o tym, że jadę nad morze. Entuzjastycznie opowiadała o plażach, to zasugerowałem, że skoro je lubi, to by się na pewno jej podobało południe Francji. Powiedziała, że bardzo by chciała, ale, że to chyba za drogo. A potem dodała, że na razie marzą o tym, żeby zabrać dziecko do Disneylandu, znaleźli nawet bilety za $160 od osoby, ale nie mogą sobie na to pozwolić. Nie wiem jak jej narzeczony, ale ona pracuje na dwóch etatach (porównaj prawnik za $545 za godzinę). Wtedy do mnie dotarło jak frustrujące musi tu być bardziej pechowym niż ja.
Wracając do przygotowań – rano przed wyjazdem pojechałem wymienić opony, bo przednie wydawały mi się zbyt łyse. Serwisant się zgodził, ale powiedział, że tylne są dobre i proponują, żeby przełożyć je na przód, a nowe założyć na tył. Zawsze mi się wydawało, że lepsze idą na oś napędową, ale internet też twierdzi, że lepsze opony zawsze idą na tylną oś (piszę o tym, bo może się komuś ta wiedza przyda). W drodze do domu odkryłem, że auto skręca w lewo, więc musiałem wrócić do warsztatu, gdzie inny specjalista odkrył, że opony przełożone z tyłu na przód różnią się o trzy mm i zasugerował wymianę tej bardziej zużytej na nową. Do tej pory śmieję się z jego miny po tym jak spytałem czy w takim przypadku auto nie będzie skręcało w prawo, bo ta znów koła nie będą równe. Po przemyśleniu sprawy facet dał mi czwartą oponę gratis, ale wymiana trwała długo i łącznie opóźnili nam wyjazd o jakieś dwie godziny. Czyta ktoś jeszcze? Chyba stęskniłem się za pisaniem, że opisuję takie pierdoły.
Wyjeżdżając z tak dużym opóźnieniem musieliśmy zrezygnować ze zwiedzania Huston. Z drogi zauważyliśmy tylko ślicznie oświetlone centrum, kilkukilometrowy ciąg supermarketów, sklepów i salonów samochodowych przy autostradzie oraz ogólne udrogowienie tego miasta. Żeby przejechać na przełaj przez miasto zmierzyliśmy się z gąszczem krzyżujących się autostrad (obwodnice w usa nie są standardem, zamiast tego zbudowane są gigantyczne betonowe arterie przez środek) – nawet w Nowym Jorku nie widziałem takiego gąszczu „głównych” dróg. Z resztą Huston znane jest z nieokiełznanej motoryzacji, w wyniku czego centrum wygląda miejscami tak (zdjęcie to obiegło internet w 2009, autora nie znam. Te male ciapki to auta na parkingach.):
Dzień zakończyliśmy w Galveston nad samym brzegiem Zatoki Meksykańskiej, gdzie właściciel hotelu postanowił przetestować nasze umiejętności szpiegowskie i ukrył wjazd tak doskonale, że jeździliśmy wokoło bloku (w USA – blok to jednostka długości – blok dalej = przecznicę dalej – lub powierzchni – 1 blok = obszar ograniczony czterema ulicami). To naprawdę wyjątkowe uczucie gdy widzisz hotel i nie jesteś w stanie do niego dojechać. Wjazd znaleźliśmy wjeżdżając w każdą uliczkę i zawracając gdy się skończyła…
Wieczorem starczyło nam siły na spacer w szumie fal oraz wizytę na molo, gdzie musiałem kupić batonika jako bilet wstępu („bez konsumpcji nie wpuszczamy”).
Drugi dzień rozpoczęliśmy od zwiedzenia samego miasta. Galveston to bardzo przyjemny nadmorski kurort z dosłownie kilkoma atrakcjami – starymi (około 1895) willami, przyjemnym centrum oraz parkiem rozrywki, w którym stoją dwie ogromne szklane piramidy. Pierwsza z nich skrywa sztuczną dżunglę, druga gigantyczne akwarium. O najciekawszej dla mnie atrakcji – muzeum platform wiertniczych – dowiedziałem się dopiero dwa dni później, gdy już było za późno żeby zawrócić.
Zapach morza wywołał w nas wielką ochotę na świeżą rybę, ruszyliśmy więc na południe licząc na to, że w porze obiadu znajdziemy gdzieś jakąś miłą smażalnie. Naszą uwagę od głodu odwracał widok osiedli na palach, które ciągnęły się wzdłuż całego wybrzeża. Zgadujemy, że taka konstrukcja ma coś wspólnego z tropikalną pogodą i huraganami nawiedzającymi tą część stanów.
Po kilkudziesięciu kilometrach drogi znaleźliśmy się w miejscowości Freeport, gdzie powitał nas nowy, zaskakujący widok, który nie opuścił nas przez kolejne trzysta kilometrów:
Moje zdjęcia nie obrazują ogromu fabryk chemicznych Teksańskiego wybrzeża, wyglądają one jak ogrodzone siatkami miasta z chromowanych rur, zbiorników, dymiących kominów i świec wypalających niepotrzebne gazy. Byliśmy przerażeni gdy zobaczyliśmy tę fabrykę, jednak w ciągu następnych dwóch dni przekonaliśmy się jak bardzo byliśmy nieprzygotowani na to co zastaliśmy – każda większa korporacja chemiczna, z Dupont, BASF i DOW na czele, ma tu znaczną część swojej produkcji. Co gorsza, poza produkcją mają także przepisy, niestety nie w sercu, ale w części ciała umieszczonej trochę z tyłu. Rząd federalny USA wydał ustawę „Clean Air Act”. W zeszłym roku gubernator Texasu Rick Perry delikatnie, ale stanowczo powiedział władzom federalnym, że mogą się swoimi przepisami podetrzeć, bo narzucenie ogólnoprzyjętych standardów ekologicznych skutkowałoby utratą tysięcy miejsc pracy. Dyskusję uciął twierdząc, że prawo stanowe ma w tym przypadku wyższy priorytet, mimo, że Waszyngton twierdzi inaczej. No i tak sobie dymią.
I zrobiło się tak późno, że największe ranczo świata i dlaczego wygrałem $8 dolarów w kasynie opiszę jutro.
Dzięki za relację. Teraz już wiem dlaczego ostatnio było tutaj tak cicho.
Nie wiem, ale dla mnie jako Europejczyka i generalnie człowieka, który wychował się w tej cywilizacji, gdzie cały czas gada się o ekologii, nie do pomyślenia jest taka sytuacja ,którą opisałeś (długie zdanie :P). Nie dość, że te koncerny w zupełnie jawny sposób zatruwają środowisko to na to wszystko jest >>zgoda<<< władz stanu, które mają w pompie ustawę rządową. Teraz wyobraź sobie taką sytuację w Polsce, ba! w Niemczech!. Ma-sa-kra.
Czekam niecierpliwie na dalszy ciąg! :)
Wyobrazam sobie inna rzecz – Perry wciaz ma szanse w wyscigu prezydenckim. Patrzac na Texas jego gospodarzenie przynosi dobre wyniki – Texas kwitnie gospodarczo, ale zaczynam widziec jakim kosztem on to robi. Po wypadku Deepwater Horizon gdy wiekszosc Ameryki (troche nieslusznie) wieszala psy na BP i domagala sie zakazu wydobycia ropy blisko brzegow (tu juz slusznie), Perry powiedzial, ze wyciek byl “aktem boga” i nie mozna na podstawie tego nic wnioskowac. Pomogl w ten sposob stlamsic kilka ustaw ekologicznych. Nie jestem specjalnie zielony, daleko mi do przytulania drzew, ale imvho troche przesadzaja.
To wszystko jest o tyle śmieszno-straszne, że z jednej strony USA są światowym potentatem w rozwoju nowych technologii, chyba w każdej dziedzinie nauki, a z drugiej strony najbardziej religijnym krajem na świecie. Zaprawdę dziwny to kraj ;)
Noo w końcu coś poczytałem :) I przy okazji: Najlepszego w Nowym Roku! :)